czwartek, 14 lutego 2013

Krótka relacja z zatonięcia noża

Miałam ostatnio okazję obejrzeć stary, dobry, polski film. Oglądałam go już wcześniej, kilka lat temu z Rodzicami i pozostawił we mnie przemiłe wrażenie lekkiego filmu. Przygotowałam, więc do oglądania kubek herbaty i ciastka i nastawiłam się na przyjemne lekkie kino. Jakież było moje zdziwienie, gdy stwierdziłam, że oglądam zupełnie nie lekki gatunek? Było przeogromne. Zupełnie inaczej pamiętałam ten film! Oglądałam, bowiem „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego i muszę przyznać, że zdecydowanie nie jest to kino z gatunku tych lekkich i do herbatki. Proszę nie zrozumieć mnie źle, podobał mi się ten film, ale w zupełności nie był dla mnie czystą rozrywką. W skrócie ujmując akcję filmu można rzec, że skłócone małżeństwo w ramach jednej ze swoich sprzeczek zabiera ze sobą na całodniowy rejs młodego autostopowicza. Aby nie było zbyt łatwo i przyjemnie widzimy na ekranie starcie dwóch kompletnie różnych światów. Młody chłopak, grany przez Zygmunta Malanowicza jest człowiekiem drogi, w sposób widoczny reprezentuje inne wartości i ideały niż Mąż. Jest marzycielem idealistą, który pragnie poznać świat wciąż idąc, nie chce stać w miejscu. Najwyraźniej widać to w scenie, kiedy ma wrażenie, że jacht nie płynie wtedy od razu widać jego niepokój. Natomiast Mąż, czyli Andrzej zagrany przez Leona Niemczyka jest dziennikarzem, chce, aby młodzieniec widział w nim twardego żeglarza, popisuje się i momentami poniża młodego człowieka, aby pokazać mu gdzie jest jego miejsce. Jak sam mówi, jeśli na jachcie jest dwóch mężczyzn jeden z nich musi być kapitanem i od razu wiemy, kto nim jest. Trzecia postać jest przez większą część filmu wycofana i cicha. To Jolanta Umecka czyli Małżonka Krystyna. Bardzo specyficznie odegrana postać, chociaż widzimy ją w wielu kadrach to jest tylko tłem dla sprzeczki pokoleń i poglądów dwóch samców alfa. Albo się akurat opala albo stawia obiad na stoliku na środku kokpitu. Dopiero, gdy spięcie charakterów prawie doprowadza do utopienia jednego z Panów poznajemy odrobinę Krystynę, jej nastawienia do świata i całej sytuacji rozgrywającej się na jachcie. Możemy nawet domyślić się, czym mogła być spowodowana sprzeczka małżeńska, której świadkami jesteśmy przez cały film. Ogólnie i najprościej można orzec, że oglądałam dramat psychologiczny. I czuje, że to najwłaściwsze zaszufladkowanie tego filmu. Co ciekawsze jak na czasy, w których powstał była to bardzo nowatorska produkcja. Nie tylko, dlatego że film powstał za dość małe pieniądze. Należy pamiętać o tym, że „Nóż…” został nakręcony w 1961 roku a to nie był łatwy i piękny czas dla Polski. Krążyła anegdota opowiadająca ze Gomułka oglądając ten film rzucił w ekran popielniczką a na późniejszym plenum PZPR skrytykował film i jego twórcę mówiąc, że na takie kino nie ma miejsca w Polsce Ludowej. Odbiło się to oczywiście na karierze Polańskiego, ale według mnie ten fakt tylko podbija wartość tego filmu zwłaszcza, jako przedstawiciela nowej fali. Spójrzmy na niego przez chwilę właśnie w ten sposób. W Polskich produkcjach tego nurtu widać kilka zasadniczych cech, które występują również w „Nożu w wodzie”. Przede wszystkim jest to temat filmu, nie ma w nim słowa o wojnach, historii Polski czy polityce, głównym tematem jest spór psychologiczny, który oczywiście można interpretować na różne sposoby, nawet polityczne, ale na pierwszy rzut oka historii i polityki w filmie brak. Widać też, że dramat bohaterów nie jest zarysowany od podstaw, nie wiemy, czemu małżeństwo się spiera, wkraczamy w sam środek kłótni, widzimy tylko jej wycinek. Postacie nie są w pełni zbudowane na oczach widza jak działo się to dotychczas. Możemy się domyślić wielu rzeczy z ich zachowań czy mimiki jednak nie są to rzeczy oczywiste, zawsze będą tylko domysłami. A na koniec cecha, która najbardziej mi się podoba i występuje również w dzisiejszej kinematografii. Wszystkie sceny dzieją się dokładnie tam gdzie powinny. Nikt mi nie opowiadał, że bohaterowie są na jachcie, widziałam, że tam są i co dokładnie robią. Nie ma w tym filmie żadnej opowiadanej sceny wszystkie wydarzenia mogłam zobaczyć na własne oczy. Warto wspomnieć o muzyce Jerzego Komedy. Użyta w odpowiednich scenach podkreśla ich spokój i sielankowość a w innych dodaje napięcia. Muszę podkreślić, że jazzowa ścieżka dźwiękowa w filmie była w tamtych czasach zupełną nowością i jestem pewna, że publiczność ja doceniła. Jest kilka ciekawostek o filmie, o których warto wiedzieć. Młody człowiek miał być odegrany przez Romana Polańskiego jednak ten pomysł nie został zrealizowany. Ale możemy odnieść wrażenie, że jest jednak coś „nie tak” z tą postacią a to, dlatego że mimo wszystko głos bohatera należy do Polańskiego. Podobne wrażenie można odnieść w stosunku do Krystyny, bowiem jest głos podłożyła aktorka Anna Cieplewska. Wszystkie zamiany głosów miały oczywiście służyć lepszemu oddaniu postaci. Zygmunt Malanowicz miał według Polańskiego zbyt mocny i dojrzały głos dla tej postaci. Podobno tytułowy nóż nigdy nie został wyłowiony z wód jeziora Kisajno i podobno jest tam też jedna z kamer, która spadła z wysokości czubka masztu, kiedy kręcono ujęcia jachtu z góry. Pozostaje mi ocenić zupełnie po swojemu ten film. Miałam okazję obejrzeć kilka polskich filmów, które również były mi polecone, jako reprezentanci nowej fali w kinie polskim. „Nóż w wodzie” najbardziej do mnie trafił, najbardziej mi się podobał i zrobił największe wrażenie. Śmiało można powiedzieć, że już wtedy Polański robił wielkie kino. Mimo wszystkich internetowych głosów według mnie film w ogóle nie stracił na aktualności. Ma cudowne zdjęcia, kadry, które w odpowiednich momentach zacieśniają atmosferę a w innych pokazują luz i spokój wypoczynku. Dobrą ścieżkę dźwiękową, nie ma w nim momentów nudnych, dialogi są idealne nawet, gdy sprawiają wrażenie przy krótkich. Co tu dużo mówić… Przyznaję, że chętnie bym zobaczyła jak Polański odbiera za ten film Oskara, do którego był nominowany.

środa, 9 stycznia 2013

Pin-up

Miałam okazję całkiem niedawno uczestniczyć w niesamowitym wydarzeniu. Dla mnie był to można powiedzieć festiwal kobiecości chociaż dla większości kobiet w nim uczestniczącym mogło nie być to niczym niezwykłym. Wzięłam udział w Warsztatach Pin-up w Łodzi organizowanych przez Czarne-Białe studio fotograficzne we współpracy z firmą Fripers która zaopatrzyła imprezę w sprzęt oświetleniowy konieczny do sesji zdjęciowych. Całe wydarzenie odbywało się w lokalu Cafe Foto na Piotrkowskiej 102. Z plakatów można było się dowiedzieć że zaproszone są modelki, wizażystki, styliści, fryzjerzy i fotografowie a to wszystko aby stworzyć niepowtarzalne zdjęcia jak najbardziej zbliżone stylistycznie do stylu Pin-up. Bardzo charakterystycznie ujęta kobiecość. Można by się pokusić o protesty skrajnych feministek, w końcu to prawie przedmiotowe i zbyt seksualne wizerunki ale na szczęście ani jednej nie było wśród nas. Zresztą na zdjęciach zrobionych podczas imprezy jednoznacznie widać że kobiety świetnie się bawią. Najlepsze w mojej opinii było to że modelek przyjechało najmniej. Dlaczego? Bo dzięki temu każda dziewczyna która wchodziła na warsztaty była natychmiast porywana w wir, festiwal kobiecości. Najpierw makijaż, potem fryzura, następnie kostium i już siedziały na kanapie w blasku fleszy lub pozowały przy zabytkowym, mafijnym samochodzie. Przygoda jaką niosą ze sobą takie warsztaty jest niepowtarzalna. Nawet taka niezbyt malująca się i strojąca kobieta jak ja wtrącona w taki huragan kolorów, zapachów i piękna jest odmieniona na zawsze. Muszę przyznać że tęsknie za spojrzeniami które wywołałam swoim wyglądem a nawet za początkowo krępującym błyskiem lamp aparatów. My byłyśmy wszędzie i najważniejsze. Wręcz uwielbiane i noszone na rękach. Eksponowane i pożądane. Chociaż nie da się ukryć że niektóre rzeczy dalej mnie śmieszą. Okrzyki "uwiedź obiektyw" zawsze będą wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Ale każda pozująca kobieta była zadowolona. Po sesji która zajęła większość dnia odbyły się pogadanki i warsztaty o stylizacji (jako sposobie na podkreślanie atutów urody a nie o samej stylizacji pin-up), o noszeniu pończoch, makijażu i bieliźnie. Same kobiece sprawy. Po takim wstępie nastąpiła część zdecydowanie dla mężczyzn czyli pokaz burlesque artystki o pseudonimie Candy Girl. Ogólnie można powiedzieć ze pokaz był piękny, udał się i zrobił wrażenie ale moim zdaniem był chyba odrobinę zbyt dosłowny. Zbyt nagi. Być może taki miał być a ja nie jestem przyzwyczajona? Ale pewnie Panom się podobało a zwłaszcza taniec topless. Niestety odczuwałam maleńkie zniesmaczenie. Jednak cała impreza była... niesamowitą przygodą. Jestem przekonana że kiedyś będę chciała jeszcze raz w niej uczestniczyć. Może nawet we własnej sukience? Jestem również przekonana że nie jestem jedyna...