czwartek, 14 lutego 2013

Krótka relacja z zatonięcia noża

Miałam ostatnio okazję obejrzeć stary, dobry, polski film. Oglądałam go już wcześniej, kilka lat temu z Rodzicami i pozostawił we mnie przemiłe wrażenie lekkiego filmu. Przygotowałam, więc do oglądania kubek herbaty i ciastka i nastawiłam się na przyjemne lekkie kino. Jakież było moje zdziwienie, gdy stwierdziłam, że oglądam zupełnie nie lekki gatunek? Było przeogromne. Zupełnie inaczej pamiętałam ten film! Oglądałam, bowiem „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego i muszę przyznać, że zdecydowanie nie jest to kino z gatunku tych lekkich i do herbatki. Proszę nie zrozumieć mnie źle, podobał mi się ten film, ale w zupełności nie był dla mnie czystą rozrywką. W skrócie ujmując akcję filmu można rzec, że skłócone małżeństwo w ramach jednej ze swoich sprzeczek zabiera ze sobą na całodniowy rejs młodego autostopowicza. Aby nie było zbyt łatwo i przyjemnie widzimy na ekranie starcie dwóch kompletnie różnych światów. Młody chłopak, grany przez Zygmunta Malanowicza jest człowiekiem drogi, w sposób widoczny reprezentuje inne wartości i ideały niż Mąż. Jest marzycielem idealistą, który pragnie poznać świat wciąż idąc, nie chce stać w miejscu. Najwyraźniej widać to w scenie, kiedy ma wrażenie, że jacht nie płynie wtedy od razu widać jego niepokój. Natomiast Mąż, czyli Andrzej zagrany przez Leona Niemczyka jest dziennikarzem, chce, aby młodzieniec widział w nim twardego żeglarza, popisuje się i momentami poniża młodego człowieka, aby pokazać mu gdzie jest jego miejsce. Jak sam mówi, jeśli na jachcie jest dwóch mężczyzn jeden z nich musi być kapitanem i od razu wiemy, kto nim jest. Trzecia postać jest przez większą część filmu wycofana i cicha. To Jolanta Umecka czyli Małżonka Krystyna. Bardzo specyficznie odegrana postać, chociaż widzimy ją w wielu kadrach to jest tylko tłem dla sprzeczki pokoleń i poglądów dwóch samców alfa. Albo się akurat opala albo stawia obiad na stoliku na środku kokpitu. Dopiero, gdy spięcie charakterów prawie doprowadza do utopienia jednego z Panów poznajemy odrobinę Krystynę, jej nastawienia do świata i całej sytuacji rozgrywającej się na jachcie. Możemy nawet domyślić się, czym mogła być spowodowana sprzeczka małżeńska, której świadkami jesteśmy przez cały film. Ogólnie i najprościej można orzec, że oglądałam dramat psychologiczny. I czuje, że to najwłaściwsze zaszufladkowanie tego filmu. Co ciekawsze jak na czasy, w których powstał była to bardzo nowatorska produkcja. Nie tylko, dlatego że film powstał za dość małe pieniądze. Należy pamiętać o tym, że „Nóż…” został nakręcony w 1961 roku a to nie był łatwy i piękny czas dla Polski. Krążyła anegdota opowiadająca ze Gomułka oglądając ten film rzucił w ekran popielniczką a na późniejszym plenum PZPR skrytykował film i jego twórcę mówiąc, że na takie kino nie ma miejsca w Polsce Ludowej. Odbiło się to oczywiście na karierze Polańskiego, ale według mnie ten fakt tylko podbija wartość tego filmu zwłaszcza, jako przedstawiciela nowej fali. Spójrzmy na niego przez chwilę właśnie w ten sposób. W Polskich produkcjach tego nurtu widać kilka zasadniczych cech, które występują również w „Nożu w wodzie”. Przede wszystkim jest to temat filmu, nie ma w nim słowa o wojnach, historii Polski czy polityce, głównym tematem jest spór psychologiczny, który oczywiście można interpretować na różne sposoby, nawet polityczne, ale na pierwszy rzut oka historii i polityki w filmie brak. Widać też, że dramat bohaterów nie jest zarysowany od podstaw, nie wiemy, czemu małżeństwo się spiera, wkraczamy w sam środek kłótni, widzimy tylko jej wycinek. Postacie nie są w pełni zbudowane na oczach widza jak działo się to dotychczas. Możemy się domyślić wielu rzeczy z ich zachowań czy mimiki jednak nie są to rzeczy oczywiste, zawsze będą tylko domysłami. A na koniec cecha, która najbardziej mi się podoba i występuje również w dzisiejszej kinematografii. Wszystkie sceny dzieją się dokładnie tam gdzie powinny. Nikt mi nie opowiadał, że bohaterowie są na jachcie, widziałam, że tam są i co dokładnie robią. Nie ma w tym filmie żadnej opowiadanej sceny wszystkie wydarzenia mogłam zobaczyć na własne oczy. Warto wspomnieć o muzyce Jerzego Komedy. Użyta w odpowiednich scenach podkreśla ich spokój i sielankowość a w innych dodaje napięcia. Muszę podkreślić, że jazzowa ścieżka dźwiękowa w filmie była w tamtych czasach zupełną nowością i jestem pewna, że publiczność ja doceniła. Jest kilka ciekawostek o filmie, o których warto wiedzieć. Młody człowiek miał być odegrany przez Romana Polańskiego jednak ten pomysł nie został zrealizowany. Ale możemy odnieść wrażenie, że jest jednak coś „nie tak” z tą postacią a to, dlatego że mimo wszystko głos bohatera należy do Polańskiego. Podobne wrażenie można odnieść w stosunku do Krystyny, bowiem jest głos podłożyła aktorka Anna Cieplewska. Wszystkie zamiany głosów miały oczywiście służyć lepszemu oddaniu postaci. Zygmunt Malanowicz miał według Polańskiego zbyt mocny i dojrzały głos dla tej postaci. Podobno tytułowy nóż nigdy nie został wyłowiony z wód jeziora Kisajno i podobno jest tam też jedna z kamer, która spadła z wysokości czubka masztu, kiedy kręcono ujęcia jachtu z góry. Pozostaje mi ocenić zupełnie po swojemu ten film. Miałam okazję obejrzeć kilka polskich filmów, które również były mi polecone, jako reprezentanci nowej fali w kinie polskim. „Nóż w wodzie” najbardziej do mnie trafił, najbardziej mi się podobał i zrobił największe wrażenie. Śmiało można powiedzieć, że już wtedy Polański robił wielkie kino. Mimo wszystkich internetowych głosów według mnie film w ogóle nie stracił na aktualności. Ma cudowne zdjęcia, kadry, które w odpowiednich momentach zacieśniają atmosferę a w innych pokazują luz i spokój wypoczynku. Dobrą ścieżkę dźwiękową, nie ma w nim momentów nudnych, dialogi są idealne nawet, gdy sprawiają wrażenie przy krótkich. Co tu dużo mówić… Przyznaję, że chętnie bym zobaczyła jak Polański odbiera za ten film Oskara, do którego był nominowany.

środa, 9 stycznia 2013

Pin-up

Miałam okazję całkiem niedawno uczestniczyć w niesamowitym wydarzeniu. Dla mnie był to można powiedzieć festiwal kobiecości chociaż dla większości kobiet w nim uczestniczącym mogło nie być to niczym niezwykłym. Wzięłam udział w Warsztatach Pin-up w Łodzi organizowanych przez Czarne-Białe studio fotograficzne we współpracy z firmą Fripers która zaopatrzyła imprezę w sprzęt oświetleniowy konieczny do sesji zdjęciowych. Całe wydarzenie odbywało się w lokalu Cafe Foto na Piotrkowskiej 102. Z plakatów można było się dowiedzieć że zaproszone są modelki, wizażystki, styliści, fryzjerzy i fotografowie a to wszystko aby stworzyć niepowtarzalne zdjęcia jak najbardziej zbliżone stylistycznie do stylu Pin-up. Bardzo charakterystycznie ujęta kobiecość. Można by się pokusić o protesty skrajnych feministek, w końcu to prawie przedmiotowe i zbyt seksualne wizerunki ale na szczęście ani jednej nie było wśród nas. Zresztą na zdjęciach zrobionych podczas imprezy jednoznacznie widać że kobiety świetnie się bawią. Najlepsze w mojej opinii było to że modelek przyjechało najmniej. Dlaczego? Bo dzięki temu każda dziewczyna która wchodziła na warsztaty była natychmiast porywana w wir, festiwal kobiecości. Najpierw makijaż, potem fryzura, następnie kostium i już siedziały na kanapie w blasku fleszy lub pozowały przy zabytkowym, mafijnym samochodzie. Przygoda jaką niosą ze sobą takie warsztaty jest niepowtarzalna. Nawet taka niezbyt malująca się i strojąca kobieta jak ja wtrącona w taki huragan kolorów, zapachów i piękna jest odmieniona na zawsze. Muszę przyznać że tęsknie za spojrzeniami które wywołałam swoim wyglądem a nawet za początkowo krępującym błyskiem lamp aparatów. My byłyśmy wszędzie i najważniejsze. Wręcz uwielbiane i noszone na rękach. Eksponowane i pożądane. Chociaż nie da się ukryć że niektóre rzeczy dalej mnie śmieszą. Okrzyki "uwiedź obiektyw" zawsze będą wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Ale każda pozująca kobieta była zadowolona. Po sesji która zajęła większość dnia odbyły się pogadanki i warsztaty o stylizacji (jako sposobie na podkreślanie atutów urody a nie o samej stylizacji pin-up), o noszeniu pończoch, makijażu i bieliźnie. Same kobiece sprawy. Po takim wstępie nastąpiła część zdecydowanie dla mężczyzn czyli pokaz burlesque artystki o pseudonimie Candy Girl. Ogólnie można powiedzieć ze pokaz był piękny, udał się i zrobił wrażenie ale moim zdaniem był chyba odrobinę zbyt dosłowny. Zbyt nagi. Być może taki miał być a ja nie jestem przyzwyczajona? Ale pewnie Panom się podobało a zwłaszcza taniec topless. Niestety odczuwałam maleńkie zniesmaczenie. Jednak cała impreza była... niesamowitą przygodą. Jestem przekonana że kiedyś będę chciała jeszcze raz w niej uczestniczyć. Może nawet we własnej sukience? Jestem również przekonana że nie jestem jedyna...

czwartek, 13 września 2012

Orientalny

Kiedy coś jem i to mi zasmakuje chce poznać skład tej potrawy. Odkąd sama zaczęłam gotować część potraw których próbuje nie jest dla mnie zagadką. Biorę do ust gulasz Babci i chociaż nie byłam przy niej to wiem czego dodała aby uzyskać ten konkretny smak. Czasem, (jeszcze nie zawsze ale czasem tak) potrafię rozpoznać czy sos jest zagęszczony zasmażką czy samą mąką. Różnica między smakiem sosu z mąką lub ze śmietaną jest dla mnie już w tej chwili oczywista. W polskiej kuchni szybko rozpoznaję składniki dania, rodzaje mięsa które jem. Ale kiedy wchodzę do niepozornej osiedlowej jadłodajni na pięć stolików i witają mnie uśmiechnięte skośne oczy to wiem że nie rozpoznam składników smaku. Pamiętam kiedy pierwszy raz tam weszłam i z kim i wiem że już zawsze ta kuchnia będzie stanowiła dla mnie wyzwanie. Na szczęście nie jestem w tym wyzwaniu osamotniona. Większość kucharzy którym się przyglądam próbuje ugotować coś z repertuaru kuchni chińskiej. Bourdain jeździł przez pół świata i uczył się i oczywiście jak przystało na telewizyjny show zawsze znalazł się ktoś kto spróbował, uśmiechnął się i powiedział że Anthony gotuje jak u Mamy. Widziałam jak Pascala Brodnickiego na środku rynku Panie uczyły robić prawdziwe sajgonki i wciąż mówiły mu w ojczystym języku co zrobił źle chociaż On sam twierdził że jedzenie wyszło doskonałe. Patrząc na to wszystko żyłam w przekonaniu że nikt z ludzi wychowanych poza tą kulturą nie jest w stanie posiąść tajemnic jej kuchni. Ale przeczytałam książkę. Książka ta wywołała we mnie lęk i obawę ale nie o zawartość talerza (gdyby udało się ruszyć tropem autorki) tylko o własną niedojrzałość smakową, kulinarną, o uwarunkowanie regionalne które nie pozwoli mi nigdy w pełni docenić złożoności niektórych smaków. Piszę tutaj o książce "Płetwa rekina i syczuański pieprz. Słodko-kwaśny pamiętnik kulinarny z Chin.". Autorka czyli Pani Fuchsia Dunlop dokonała czegoś co dla mnie wydawało się nie możliwe. Mianowicie będąc Brytyjką z pochodzenia ujarzmiła chińską kuchnię i to nie byle jak ale od podstaw bo zdobyła tytuł kucharza w Syczuańskiej Akademii Sztuki Kulinarnej. Zresztą drobiazgowo opisując naukę w tej Akademii ujęła mnie nie tylko za żołądek ale i za serce. Lubię czytać książki w których widzę przemianę bohatera a tutaj wiem że to nie zwyczajny bohater ale prawdziwa osoba która zmieniła się pod wpływem własnych poszukiwań kulinarnych. Można spokojnie napisać że Dunlop napisała tzw powieść drogi ale zupełnie inną niż wszystkie. Nie ukrywam że nie była to łatwa lektura. Nie piszę tu o lekkości pióra z jaka pisała Fuchsia chodzi mi raczej o treść książki. Ktoś napisał że przy czytaniu tej książki "pełny żołądek to podstawa sukcesu", niestety u mnie nie zdało to egzaminu. Ale już miseczka z marchewką albo guma do żucia troszkę pomagała z podskakującym z wyimaginowanego głodu żołądkiem. Było też kilka fragmentów w książce dzięki którym nie jadłam przez kilka chwil. Na pewno nie czytałam jeszcze niczego co by tak trafnie opisywało smaki, pragnienie gotowania i jedzenia będąc jednocześnie tak rzeczową i konkretną książką. Nie brakuje w niej pewnych wskazówek kulinarnych które chociaż pochodzą z zupełniej innej strefy klimatycznej to mogą urozmaicić także naszą kuchnię. Odnajdziemy w tej książce odpowiedzi na niektóre wątpliwości związane nie tylko z kuchnią ale i z kulturą i historią Chin ponieważ autorka potrafiła świetnie opisać np jak polityka wpływała na możliwości żywieniowe przeciętnego obywatela. Jest to tak pełna treści i zasobna książka że aby napisać felieton czy recenzję która kompletnie by ją opisała należałoby napisać drugą książkę. Piszę te słowa po prawie pół roku od jej przeczytania a dalej na samą myśl o niej chce wgryźć się w gumowatą wieprzowinę z pieprzem syczuańskim. To chyba o czymś świadczy prawda?

wtorek, 12 kwietnia 2011

Po długiej rozłące...

...wreszcie mnie "naszło" żeby coś napisać. Co prawda miałam też przerwę w czytaniu ale jednak coś tam było czytane oprócz notatek, kserówek itp więc czuję się w obowiązku o tym napisać.
Stefan Chwin "Esther"
Wzięłam do ręki te książkę głównie z racji na autora którego książki już czytywałam. Ale czuję że nie rozpiszę się na temat tej książki. Poprzednia książką Chwina którą czytałam była "Żona prezydenta". Wciągnęła mnie, była wartka, pisana pięknym językiem, działo się w niej wiele. W każdym razie takie pozostawiła we mnie wrażenie. "Esther" taka nie jest. Jest raczej delikatną, romantyczną opowieścią o miłości mężczyzny do kobiety. Miłości z przeszłej epoki, takiej dyskretnej, grzecznej i wyważonej. Chyba tylko w miłości jest nadzieja dla zapamiętania tej książki. Nie spodobała mi się do tego stopnia że nie skończyłam jej czytać.
Zaczęłam czytać biografię Szekspira autorstwa Stephen'a Greenblatt'a, ale na mojej drodze wyrosła sesja... Porzuciłam te lekturę chociaż dokończę ją na pewno. Następnie udało mi się dostać w chciwe ręce książkę Jacka Dehnela "Saturn". Jaki mam stosunek do autora już wiadomo więc wessałam się w treść podczas jednego z wieczorów i wchłonąwszy w siebie pół książki podczas połowy nocy nagle straciłam zainteresowanie. Skutek jest taki że stos książek do przeczytania rośnie. Obrałam zatem taktykę czytania w autobusach dzięki czemu powoli nadrabiam nie doczytane książki i postaram się je wszystkie sumiennie tutaj zrecenzować.
Napoczęte a nie zakończone (niektóre w drugim czytaniu):
Orhan Pamuk " Nazywam się Czerwień", "Muzeum niewinności" , "Dom ciszy",
Neil Gaiman "Chłopaki Anansiego",
(oraz o zgrozo bo jej rozmiar mnie przeraża) Herbert "Diuna",
i oczywiście biografia oraz "Saturn" wymienione wcześniej.

Dla małego zadośćuczynienia mogę za to zrecenzować trzy filmy!
Ostatnimi czasy udało mi się być na nowościach kinowych które były skrajnie różne i muszę przyznać że mnie zadziwiły kompletnie.
Poszłam na film "SuckerPunch" który był pierwszym zadziwiającym filmem ponieważ po trailerze i recenzjach nie spodziewałam się tak dobrej zabawy. W skrócie: młoda dziewczyna zostaje przez ojczyma odesłana do zakładu psychiatrycznego w którym ucieka w świat wyobraźni. Nic ambitnego. Ale! Świetnie opracowane fragmenty opowieści z jej wyobraźni, cudowne kostiumy, bajeczne efekty specjalne. Jeśli ktoś lubi taką fantastyczną stylizacją filmową, trochę jak gra trochę jak sci-fi to myślę że się mu spodoba.
Jakiś czas później wybrałam się na "Rytuał" z Anthonym Hopkinsem i naprawdę liczyłam na to że właśnie dzięki niemu przeżyję grozę a skóra mi ścierpnie. Znów wielkie zaskoczenie. Film jest o młodym księdzu który pod opieką doświadczonego mentora uczy się trudnej sztuki egzorcyzmów. Żadnych fajerwerków. Ani efektów nie było ciekawych, ani grą aktorską się nie wyróżniał ten film kompletnie. Wyszłam z filmu bardzo zawiedziona.
A nazajutrz znalazłam się na "Jestem bogiem" ("Limitless"-oryginalny tytuł dużo lepiej pasuje). Wypalony młody pisarz łyka narkotyk który ma pomagać w stu procentach wykorzystywać możliwości mózgu niestety nikt go nie ostrzega że ma skutki uboczne. Z tego filmu można było wyciągnąć dużo więcej. Pomysł na taki medykament faktycznie cudowny. Każdy z nas chciałby przeżyć przygodę polegającą na byciu Nadinteligentnym skoro -jak sugeruje film- i dziewczynę można zdobyć i przestać żyć w brudzie i ubóstwie. Osobiście bardzo bym chciała żeby Guy Ritchie obejrzał ten film i rozwinął wątek Rosjanina który także łyka specyfik. Myślę że ten wątek miałby w jego rękach większy potencjał niż epizod w oryginalnym filmie. Ogólnie rzecz biorąc film piękny estetycznie bo i aktor miły dla oka i cała scenografia, krajobrazy oraz kostiumy tworzyły estetycznie piękny obrazek.
Teraz pora na nadrobienie lektur i regularne wpisy. Postaram się.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Szulerzy i żonglerka

W związku z komentarzem równie długim co mój wpis jestem zmuszone na niego odpowiedzieć. To znaczy mam taką ochotę.
Szanowny Królu Bawełny... Jesteś może innej narodowości? ( :P )Oczywiście żartuję.
Rynek księgarski jest tak bogaty że czasem marzy mi się taka specyficzna praca... Dostaję furę książek, same nowości, czytam i recenzuję a oni mi za to płacą. Ale to niestety na razie w sferze marzeń. Mój głód książek jest zaspokajany nawet nie przez księgarnie ale przez bibliotekę osiedlową więc na nowości rzadko mogę zdążyć. Osobiście mam taką listę klasyków do przeczytania sporządzoną jeszcze w liceum i bardzo powolutku ją pochłaniam. Stefan Chwin... świetna polska literatura, czyta się płynnie wręcz lekko. Litery same się obracają w słowo. Czytałam "Żonę prezydenta" bodajże i naprawdę mi się podobała. Niestety było to dość dawno i kiedy odnowie tę znajomość to na pewno pojawi się o Nim wpis. Dukaj... niektórzy są zachwyceni Jego książkami a ja cóż może to tak samo jak z Kossakowską? Trzeba dorosnąć? Jak do karpia wigilijnego? Specyficzny rodzaj fantastyki. Jestem pewna że będę próbowała i sięgała po Niego. Arthur C. Clark... Czytałam kiedyś jakąś Jego książkę ale popularnonaukową. Pamiętam jak przez mgłę i zdania sprecyzowanego jednak nie mam. Dalej jesteśmy w fantastyce i wkracza na scenę Kres. Osobiście nie tknęłam chociaż już kilka razy łowiłam te grzbiety wzrokiem po półkach. Być może nastąpi ten moment i złowię tylko obawiam się że to nie taka fantastyka jaką lubię. Ale obiecuję spróbować. Marcin Wolski... Królu czemu wpisałeś go w sensację skoro stworzył cudowne słuchowisko radiowe pt "Matryjarchat" oraz napisał przezabawnego "Agenta dołu" a to przecież fantastyka? Myślę że jest On twórcą którego nie da się po prostu wpisać w któryś rodzaj twórczości. Jest na swój sposób uniwersalny. Zawsze dodaje wątki polityczne lub przemyca treści które niepokoją go w danych czasach. Myślę że po Niego też znów sięgnę ale może po coś czego jeszcze nie czytałam i wtedy pojawi się tu wśród reszty o której już dziś wspomniałam. Zdecydowanie racja z tym skrótem na końcu komentarza. " itd." Bo można długo wymieniać dobrych pisarzy.

Dziś będzie o dwóch książkach które nie są specjalnie lotne chociaż dobrze się je czyta. Na pierwszy ogień pójdzie Jakub Ćwiek "Ofensywa Szulerów". Zaczyna się ciekawie... Po drugiej Wojnie Światowej tajemniczy jegomość szuka osób do tajemniczej misji. Przez całą książkę jesteśmy świadkami rozmowy kwalifikacyjnej dzięki której poznamy dogłębnie troje głównych bohaterów. To by było na tyle. Trzy ciekawe historie które równie dobrze mogłyby być oddzielnymi opowiadaniami. Nie podoba mi się ta książka ale być może to dlatego że po przewróceniu ostatniej kartki ujrzałam napis "koniec części pierwszej". Nigdzie indziej nie było tego napisu. A ja miałam ochotę na zwięzłą powieść a nie na "coś" w częściach. Wiem że to zabieg marketingowy ale na mnie nie zadziałał. Nie jestem ciekawa co będzie dalej. Skłania mnie to do refleksji na temat autora. Poprzednie dzieła bardzo mnie wciągały. Niezadowolenie budził we mnie fakt że już się kończą. Być może ten autor już się "skończył"? Byłoby szkoda.
Następna była Allison Pearson "Nie wiem, jak ona to robi". Wszystko za mnie mówi napis na okładce: "Kultowa powieść, która podbiła świat! Kate Reddy ma wszystko, czego nie miała Bridget Jones- błyskotliwą inteligencję, świetną posadę, dwójkę dzieci- i ani chwili wolnego czasu...". Tylko że skoro kultowa to czemu dopiero od bibliotekarki się o niej dowiedziałam? Dobra, może się czepiam, zostawmy to. Dodam że napisana lekkim piórem, łyknęłam w kilka dni i naprawdę mi się podobała. Jest w niej sporo ze świata niezwykle zapracowanych Mam i nie jest tylko głupim czytadłem ale daje do myślenia. Mogę polecić Matkom na macierzyńskim które mają wątpliwości czy wrócić do pracy. To zupełnie inna perspektywa na ten problem. Poza tym można się uśmiechnąć i odprężyć. Polecam.

Przede mną jesienne i zimowe wieczory wypełnione "nauką" ale i czasem na czytanie. Tego samego życzę Wam.

środa, 27 października 2010

Nareszcie! "Bo od tego są serwale by chodziły w pełnej chwale"

Właśnie mam okazję obchodzić takie maleńkie prywatne i nieistotne święto. W końcu nie "wyrzuciło" mnie przy logowaniu i mogę wpisać coś spod serca czytelniczego.

Maja Lidia Kossakowska... cóż być może muszę dojrzeć do tej lektury ale pomimo ciekawego stylu niczym mnie aż tak nie zaskoczyła żeby w ogóle ukończyć czytanie Jej książki. Na te chwilę dany egzemplarz stoi już z powrotem na półce w bibliotece i nawet nie pamiętam jaki tytuł miało dzieło (pewnie jest w poprzednim wpisie). W związku z tym nie będzie oceny tej książki.

Harlan Coben "Jeden fałszywy ruch"... Czytałam już kiedyś tę książkę jak się okazało po dwóch rozdziałach. Na szczęście nie pamiętałam rozwiązania zagadki. Bo cóż jest bardziej okropnego od czytania kryminału który się już doskonale zna i o zgrozo! pamięta kto, co, czemu i komu. Znów się mogłam zaczytać. Zapomnieć o świecie i z dreszczem na plecach dowiadywać o kolejnych faktach potrzebnych do rozwikłania zagadki. Nie będę pisała o czym jest kolejna powieść Coben'a bo co ta za frajda sięgać po thriller i wiedzieć o czym będzie? Na okładce jest napisane że o zemście która przynosi ukojenie. Może... ale może i nie? Trzeba przeczytać. Jak już znów zapomnę to sięgnę na pewno jeszcze raz.

Jacek Dehnel "Rynek w Smyrnie"... Jeśli mężczyzna mógłby uwieść kobietę tylko swoim inteligentnym stylem pisania, ogromem wiedzy, wrażeniem że ma Ona do czynienia z człowiekiem renesansu... Kiedy czytam te opowiadania mam wrażenie że już nie uczą w ten sposób, że mam do czynienia z człowiek niezwykle dojrzałym i automatycznie myślę o kimś szczególnym. Mężczyźnie starej daty nie tylko w przenośni. A jednak gdy odwrócę książkę okazuje się że On ma zaledwie 30 lat. Przecież to nie możliwe. To tak jakby pisał o czymś co widział, przeżył i w stylu oraz języku którego już od dawna nikt nie używa. Nikt teraz tak pięknie nie mówi po polsku, nie ma tak szerokiego zasobu słów. Mam na półce także "Balzakianę" tego samego autora oraz Jego wiersze. Czytałam jeszcze "Lale". Chciałabym mieć okazję wypicia z nim herbaty i porozmawiania. Chciałabym wierzyć że ze swoja wiedzą oraz charakterem nie zanudziłabym Go. Człowieka z takim talentem, obyciem, horyzontami. Bardzo dziękuję za wszystkie Jego dotychczasowe książki i proszę o więcej.

Terry Pratchett "Wyprawa czarownic"... Na deser mój Ulubieniec który absolutnie zawsze mnie rozśmieszy. Musze się przyznać że czytałam te książkę czwarty raz. Wracam często do każdej książki która już czytałam i z równie wielką ochotą chwytam za nową. Niestety na przestrzeni czasu styl Pratchetta zmienił się ale napisał tak dużo książek że każdy znajdzie taka która jest mu najbliższa. Jest o kinie ("Ruchome obrazki"), jest o rocku ("Muzyka duszy") a nawet o wampirach ale w zupełnie niebanalny sposób ("Carpe Jugulum"). Uwielbiam odnajdywać w Jego książkach nawiązania do Szekspira i do znanych motywów filmowych czy kulturowych. Wplata je tak że nie mamy wrażenia narzucania się a z każdym czytaniem odnajdujemy ich więcej. Cóż więcej mogę dodać? Miłej lektury...

Z tego co zauważyłam nie tylko ja czytam to co tu umieszczam. Może podrzuci ktoś w komentarzach jakąś ciekawą książkę? Oczywiście mam co czytać ale może jest coś o czym nie mam pojęcia a co mnie zaciekawi? Czekam z niecierpliwością...

środa, 22 września 2010

"kill grill" oraz inne bieżące lektury

Mam takie damskie zboczenie że uwielbiam gotować a potem oczywiście zjeść to co ugotuje. Chociaż może to nie tylko kobieca przypadłość skoro większość programów kulinarnych które oglądam prowadzą Panowie i książka o której chce napisać też jest napisana przez mężczyznę. Mowa o Anthony'm Bourdain'ie i książce "Kill Grill. Restauracja od kuchni". Anthony jest kucharzem odkąd pamięta i niewątpliwie kocha ten zawód. Nie będę pisać o nim ponieważ można to przeczytać w książce. Napiszę za to że książka świetnie się czyta i łatwo można wprowadzić w życie wszystkie jego porady i te kulinarne i te które dotyczą wyboru restauracji. Zdradza mnóstwo nieprzyjemnych chach-mętów dzięki którym jemy nieświeże posiłki. Podpowiada po czym poznać czystą jadłodajnie a jakiej się wystrzegać oraz jak poczuć się profesjonalnym kucharzem w domowych pieleszach. Dla kogoś kto lubi jeść i dla kogoś kto lubi gotować lektura (prawie) obowiązkowa.

Jak to bywa z nałogowcami nie potrafię czytać jednej książki naraz. Aktualnie mam przy łóżeczku takie książki : Jacek Dechnel "Rynek w Smyrnie" ; Maja Lidia Kossakowska "Pamięć umarłych. Upiór południa" ; Harlan Coben "Jeden fałszywy ruch" ; Terry Pratchett "Wyprawa czarownic".
Może (o ile ktoś to czyta) chcecie zadecydować o czym mam napisać?
Co szybciej skończyć bo jesteście ciekawi opinii?